Człowiek kończąc studia żyje w totalnym oderwaniu od rzeczywistości. Wkracza w dorosły, samodzielny świat z wielkimi ideałami, marzeniami i wiarą, że się uda. Gdy ja kończyłam swoją edukację, a studiowałam coś zupełnie archaicznego i nieprzydatnego w życiu, zastanawiałam się co ja dalej z tym zrobię. Rzeźba to była część mojego życia, praca w glinie sprawiała mi tyle radości, że w pracowni Wydziału Sztuki siedziałam całymi dniami, od rana do nocy. A teraz się skończyło i nastała totalna ciemność.
Pierwszym krokiem, który stawia każdy absolwent jest wizyta w zatrudniaku. Nie wiem czemu to się nadal robi, bo jeszcze nigdy mi tam pracy nie znaleźli. Nie wiem czy komukolwiek znaleźli. Ważne, że sami mają pracę i zajęcie. W całym swoim życiu byłam się rejestrować 3 razy. Zawsze z wielkim zażenowaniem chodziłam podpisywać tą nieszczęsną listę: „Brak ofert pracy”. No tak w sumie limit rzeźbiarzy na rynku się wyczerpał, wszystkie etaty obstawione, więcej ludzi nie potrzeba. Myślę, ze w tych kolejkach stoją sami tacy artyści. Ale byłam twarda i postanowiłam, że będę szukać pracy w zawodzie. Jestem artysta plastyk, magister sztuki gdzieś jest miejsce dla takich jak ja. Oczywiście marzyła mi się praca na uczelni, doktorat, miałam ambitne plany, ale pojawiła się inna opcja. W tamtych czasach internet hulał jak dziki. Człowiek szedł na studia z drukowanym informatorem w ręku, który był jedynym źródłem wiedzy, a kończąc ma swojego meila z mało poważnym adresem, który wpisuje do swojego bogatego w doświadczenia cv. Tak więc siedząc przed komputerem postanowiłam poszukać czegoś w sieci. Wpisałam frazę artysta plastyk i wyskoczyło. Jedna oferta na całe województwo. Możliwość odbycia stażu w pracowni złotniczej. Zadzwoniłam, umówiłam się na spotkanie i zaskoczyło. Teraz trzeba było załatwić formalności.
W Polsce staż wygląda tak, że Urząd Pracy czyli wspomniany zatrudniak proponuje absolwentom możliwość odbycia płatnej praktyki w zakładzie pracy, który potrzebuje młodych, ambitnych ludzi chętnych do nauki zawodu. W praktyce wygląda to tak, ze trzeba sobie ten staż znaleźć samemu oni tylko za to płacą. A płacili 450 zł za miesiąc. Za pierwszą pensję kupiłam sobie wersalkę. Strasznie była niewygodna, ale czego się spodziewać za tą cenę.
Praca za to była ciekawa i interesująca. Ukształtowała we mnie pewne nawyki, które wykorzystywałam w swoim późniejszym życiu zawodowym. A jak każdy wie artyści to bałaganiarze a w pracowni złotniczej porządek musi być bo każdy skrawek jest na wagę złota. Na studiach robiłam monumentalne rzeźby, a tutaj prace miały wielkości czasami 1 cm. I musiały być wykonane z dokładnością do 0.01 milimetra. Pracownia złotnicza to nic innego jak warsztat w którym jest dużo fajnych narzędzi czyli takich zabawek, które tata miał u siebie w pokoju i pozwalał nam czasami się nimi bawić jak byliśmy mali. I te narzędzia okazały się być mi niezbędne do życia. Nadal jak mam zły dzień, to zamiast torebki czy butów idę kupić sobie jakieś wiertła.
Przygoda z pracownią złotnicza trwała 6 miesięcy. Nauczyłam się lutować srebro, obrabiać kamienie półszlachetne i tworzyć biżuterię. Mało tego potrafię to robić bardzo dokładnie.
Następnym krokiem był powrót do zatrudniaka, ale powiedziałam dość. Sama coś sobie znajdę, coś absolutnie w sam raz.
Proces poszukiwania trwał bardzo długo. Przez 8 kolejnych lat podejmowałam się etatów, które były „bliskoznaczne” z tym co chciałam robić. Praca w agencji reklamowej jako sprzedawca i marketingowiec, byłam wykładowcą, nauczycielem i bywałam też artystą. W międzyczasie wyszłam za mąż, rok później urodziła się moja córka, a dwa lata później napisałam książkę (ale o tym kiedy indziej). Raz było mi wygodnie, raz uwierało mnie dosłownie wszystko i główną myślą towarzyszącą było „No coś mi w życiu nie wyszło”.
Skończyłam ostatecznie jako nauczyciel w żłobku zmieniając pieluchy i wycierając nosy. Miałam 3 fakultety i robiłam doktorat z historii sztuki, w tej branży absolutnie bezwzględnie potrzebny. I nagle postanowiłam to wszystko połączyć. Jako nauczyciel plastyki pracowałam dobrych kilka lat, a w przedszkolu i żłobku już 2. Miałam kwalifikacje. Powiedziałam sobie, a na co mi te pieluchy, ja będę ich tylko uczyć, a smarkami niech się zajmą inni. Stwierdziłam, że dla siebie zgarnę tą wisienkę z tortu, a to co tuczy i idzie w biodra zostawię innym. Rzuciłam pracę i znowu poszłam do zatrudniaka. Rany boskie znowu. Tym razem po zasiłek by przetrwać pierwsze miesiące starania się o unijne dofinansowanie na założenie działalności. Poszło łatwo bo Pani dyrektor lubiła rękodzieło i otrzymałam dofinansowanie na cały sprzęt: piec, koło garncarskie i narzędzia. Potem zaczęła się przygoda. Jeździłam po przedszkolach i świetlicach, prowadziłam zajęcia i sprawiało mi to radochę. Początkowo rowerem, a potrzebne narzędzia woziłam w koszyku. Potem przytrafił się samochód i nadwaga też się przytrafiła. I kręci się ta karuzela zwana życiem a ja razem z nią.