Pierwszy rower dostałam w wieku 7 lat od Św. Mikołaja. Nie zdążyłam mu nawet podziękować bo skubaniec porzucił go pod choinką i szybko zwiał. A rower był najlepszy na świecie, najnowszy bmx taki cudny pomarańczowy. Jak ja zdarłam kolana by nauczyć się na nim jeździć. Do tej pory mam blizny i nadal nie umiem upadać z roweru z gracją. Nadal potrafię dać takiego ślizga, że wstyd przed ludźmi. Generalnie rower to takie coś co dostaje się na specjalne okazje. Na urodziny, komunie, pod choinkę. A ja kiedyś dostałam rower bez okazji. Poznałam kiedyś takiego fajnego chłopaka z rowerem i żeby było nam do pary to kupił mi piękny czerwony rower z koszyczkiem. Do tej pory kupuje mi rowery, jeździmy już razem 14 lat a tradycją stały się prezenty rowerowe na urodziny. Jestem użytkownikiem bardzo wymagającym i pewne rzeczy nie przechodzą moich testów wytrzymałościowych, więc co roku dostawałam lampki rowerowe albo dzwonki.
Nawet oświadczyłam się na rowerze. Tak ja się oświadczyłam, po swojemu. Podczas pewnej wizyty w Trójmieście szłyśmy z przyjaciółką w kierunku Monciaka. W jednej z restauracji rozgrywała się scena ostateczna. Para przy stoliku i orkiestra dęta nad nimi grała jakąś ślubną melodię. Chłopak klękał przed skąpaną we łzach dziewczyną a w wyciągniętej dłoni trzymał mały pierścionek z gigantycznym kamieniem widocznym gołym okiem z kosmosu. Stałam tam z otwartą buzią i powiedziałam sobie, że nikt princessy ze mnie nie zrobi i ja to oświadczyny będę miała po swojemu. Pracowałam wtedy u jubilera. Zrobiłam dwie srebrne obrączki bo pierścionki z brylantem to nie mój klimat. I oświadczyłam się chłopakowi na rowerze. Potem pojechaliśmy kupić wino, powiedzieliśmy mamie i tacie i żyliśmy długo i szczęśliwie.
W prezencie ślubnym dostaliśmy samochód. Fiat Brava to było moje marzenie z dzieciństwa. I uważaj o czym marzysz bo może się spełnić. Samochód katastrofa, ciągłe naprawy i ciągle nawalał, nie mogłam na niego liczyć. I tak nie lubiłam jeździć samochodem. Stresowało mnie to okrutnie. Córka miała już 1,5 roku. Tak w między czasie się urodziła i wtedy nie jeździłam na rowerze a próbowałam zdawać te nieszczęsne prawo jazdy. Ósemka to moja szczęśliwa liczba.
Któregoś razu nie odpalił i powiedziałam dość. Dałam tacie kluczyki i powiedziałam że może go sobie wziąć. Wyciągnęliśmy rowery, dla młodej kupiliśmy fotelik. Okazało się ze nie pasuje do tego roweru. No i trzeba było kupić nowy rower. Śmigał jak błyskawica, mały zwinny, cudny, mój. Nie straszny były nam deszcz, mróz i upał. Jeździłyśmy do przedszkola, do pracy na zakupy. Nikt nie zachorował i nie zamarzł. Okazało się, ze jesteśmy wszędzie szybciej niż samochodem. Nie można było tym przewieźć lodówki ale 10 kg gliny wchodziło. Czasami też dało radę przewieźć 30 kg. Czas leciał, dziecko rosło i z fotelika wyrosła w mgnieniu oka. Kupiliśmy jej mały rower, który do mojego był przyczepiony na specjalny hol. Dawaliśmy radę choć pod górkę było ciężko i młoda musiała mi bardzo pomagać. Potem były kolejne rowery, a ona nauczyła się jeździć sama. Zleciało nam na tych rowerach 8 pięknych lat.
Firma coraz bardziej się rozkręcała, ja musiałam jeździć dalej i robić więcej, przez co miałam więcej sprzętu, który już na rower nie dał się zapakować. Kupno samochodu zakończyło moją codzienną jazdę rowerem. Nagle zaczęły się wymówki „A bo pada”. Niestety ciało nie ma pamięci kształtu i jak się nie ruszasz to w mig się zmienia. Z braku roweru dopadło mnie 15 kg. Zakradło się chyba któregoś dnia i poszło w biodra, w pupę i w cycki też poszło. Wszędzie po równo. Chociaż tyle. Powrót do dawnej siebie zajął mi trochę czasu. Ale jestem tu i teraz i mam nowy rower. Wielką torpedę, która w tym roku zrobię 100 km. Szykujemy się z mężem do wyprawy rowerowej życia i damy czadu.