Po ponad dwóch miesiącach czystej euforii w końcu przyszedł, nagle, nieoczekiwanie i bez zaproszenia – zwą go kryzys, melancholia, depresja, albo okres. U mnie to był zwykły dół lub chwilowy spadek formy. Wcześniej nie zauważałam uwag krytycznych typu „Ej mała czy jesteś pewna że ten boks jest dla ciebie” Teraz były wyraźne, pisane wielką literą a każda litera była napisana ociekającą farbą w sprayu. I nagle dotknęło to każdej kategorii mojego funkcjonowania. Poczułam, że jestem strasznie zmęczona. I jak usiadłam na chwilę by odpocząć to się zaczęło. Dopadły mnie myśli typu NIE DAM RADY. Bo mimo, że wcześniej świetnie to ogarniałam, to nagle gdzieś byłam za wcześnie, gdzie indziej nie przyszłam wcale, a w innym czasie miałam być w dwóch miejscach naraz. Kompletnie straciłam głowę. W ciągu dnia wypijałam hektolitry kawy. Albo zjadłam obiad albo nie. Śniadania często nie jadłam bo zapominałam. Ale za to była kawa, która już chyba płynęła mi w żyłach. Dobrze, że istnieją kosmetyki, bo zaczęła prześwitywać mi przez skórę. Wystarczyło trochę pudru, korektora, rozświetlacza i była bomba. Ale niestety zegarowa, która wybuchła w najmniej oczekiwanym momencie. Nagle straciłam wszystkie siły. Bo o ile na zewnątrz wszystko działało świetnie to w środku chyba nie bardzo. Sezon grypowy szalał w pełni, w domu był szpital, a ja nie mogłam pozwolić sobie na chorowanie. Przecież mam tyle rzeczy do zrobienia. Postanowiłam zrobić sobie dzień wolnego. Odwołałam zajęcia i miałam silne postanowienie, że nie będę robić nic. No może ewentualnie małe spotkanie z przyjaciółmi przy winie lub jakiś smaczny obiad z bliskimi. Oczywiście nie ja gotowałam, o nie. W domu już dwa razy był pożar, co prawda niewielki i szybko opanowany, ale woleliśmy nie sprawdzać czy „do trzech razy sztuka”. Jeżeli chodzi o tą sferę życia, to jest totalny kataklizm.
Po przyjemnym leniwym weekendzie nastąpił powrót do pracy i innych aktywności. Nagle się okazało, że w tym tygodniu dochodzi ich jeszcze więcej bo zaczynam pracę w radio. Tak jeszcze się zmieściło w moim grafiku. No dobrze ale gdzie jest ten grafik, czy ktoś go widział, no bo ja chyba nie. I przypomniało mi się, że jest gdzieś pod stosem gazet takie coś co się nazywa kalendarz albo planer. Funkcjonował już od jakiegoś czasu tak zwany plan lekcji, bo codziennie pracuję w innym miejscu prowadząc warsztaty ceramiczne, a to w przedszkolu a to w szkole albo u siebie na miejscu w pracowni. I to ogarniałam świetnie, bo odbywały się cyklicznie, co tydzień to samo. To była jedyna rutyna w moim życiu. Ale inne jednorazowe akcje pracowe już mi nie wypalały. Dobrze, że ludzie dzwonią potwierdzają swoje przybycie, bo bym nie była nigdzie na czas, a moją największą zaletą jest to że jestem zawsze na czas albo nawet przed czas. Więc planer i ja zostaliśmy nierozłącznymi kumplami. Nie zmieścił się do mojej małej torebki, musiałam się przerzucić na większy bagaż. A wiecie jak to jest mała torba mały problem, duża torba duży problem. Więcej miejsca więcej gratów. Trudno było w niej cokolwiek znaleźć. I trudno było znaleźć ten planer. Dużo spraw załatwiam w biegu. I albo zapominałam w nim coś zapisać albo zapominałam tam zajrzeć. I mimo, ze był ze mną cały czas i uwierał w bok to zapomniałam o nim kompletnie. A co za tym idzie o paru innych umówionych spotkaniach. Aplikacje mobilne nie dla mnie. Jestem dotykowcem (są wzrokowcy, słuchowcy, dotykowcy i kinestetycy). Na czym to polega? A no na tym że aby coś zapamiętać w procesie nauki muszę bezpośrednio czegoś dotknąć. Na przykład podczas wykładów zawsze musiałam coś bazgrać w zeszycie, bawiłam się długopisem robiłam rysunki. To nie musiało być coś konkretnego ale w ten sposób mój mózg lepiej zapamiętywał dochodzące z zewnątrz informacje. Więc jak czegoś sama nie zapiszę to nie zapamiętam. Nie ma innej opcji. Zapomniałam o paru sprawach i wtedy już wiedziałam, że muszę zapisywać wszystko.
Kryzysik minął po kilku dniach, znowu miałam flow, sprawdzałam codziennie co mam do zrobienia, znalazła się nawet chwila na relaks. I po dwóch dniach znów coś rypło. Kiedy wydawało mi się, że jestem w stanie kontrolować absolutnie wszystko, to się okazało że nie panuję nad niczym. Nawet tego posta pisze już drugi tydzień. A przeważnie nad wpisem nie siedze dłużej jak 30 minut. Taki oto pardoks 😉
Po pierwsze trzeba było przeanalizować calutki plan jeszcze raz i ustalić zadania dzień po dniu. Nie chciałam z niczego rezygnować, ale na moim zmęczeniu traciła moja praca zawodowa. Nie miałam czasu lepić a założyłam nową stronę sprzedażową dla ceramiki na www.fikadesign.eu i zwyczajnie zaniedbywałam te sprawy. Do tego doszły sprawy domowników i mój czas, który musiałam poświęcać dla nich. Stworzyłam trzy plany. Dwa moje i jeden dla nich. Jeden plan tygodniowy określał zadania, które odbywały się cyklicznie i były niezmienne. Drugi plan to były zajęcia i spotkania, które odbywały się na bieżąco w międzyczasie. Tutaj musiałam wygospodarować czas dla Fika Design, łatwo nie było. Czas dla domowników i małe przyjemności. Z racji tego że mój mąż jest moim trenerem kolarstwa to upiekłam dwie pieczenie na jednym ogniu. To również odhaczyłam …. i się potwornie zmęczyłam. Za dużo rzeczy do myślenia i zaplanowania pozbawiły mnie kompletnie snu. To nie znaczy, że nie miałam czasu na sen, ja zwyczajnie nie mogłam spać bo cały czas o tym wszystkim myślałam. Człowiek zmęczony jest mało efektywny, podatny na choroby, w moim przypadku zdecydowanie te psychiczne. Tak więc teraz mam godzinę przerwy i idę się po prostu zdrzemnąć, A potem czas na fikę, bo Fika to taka mała przerwa na kawę…