Nowy rok, nowe plany, nowe postanowienia, nowa ja. Co roku to samo, obiecywałam sobie, że będę lepsza, ładniejsza, szczuplejsza, mądrzejsza, zdrowsza. Przeważnie w połowie stycznia rezygnowałam z każdej zaplanowanej rzeczy. Brakowało mi motywacji, zwyczajnie mi się nie chciało, bo za oknem ponuro szaro i zimno. A pupa jakoś tak wpasowała się w kanapę, że było mi wygonie nic nie robić.
Robiłam to przez wiele lat, a złamane obietnice co roku bolały bardziej. Aż w końcu powiedziałam dość. Stało się to za sprawą pewnych zdjęć z wesela moich znajomych. Nie byłam na nich ani lepsza, ani ładniejsza, ani szczuplejsza, ani zdrowsza. Byłam gorszą wersją siebie i nie podobało mi się to. Do odbicia w lustrze człowiek jakoś przywykł z dnia na dzień i w pewnym momencie zapomniał, że ta osoba jest mną. A nie przypominała w niczym tej wesołej uśmiechniętej dziewczyny sprzed lat. Pożarł mnie wielki ogr i trzeba mnie było stamtąd jakoś wydostać. Popatrzyłam na siebie obiektywnie i stwierdziłam, że lubię siebie, a jak się kogoś lubi to się o tego kogoś dba.
To była środa 27 września 2016 roku. Nie żadne od poniedziałku albo od nowego miesiąca. Gdyby twojego najlepszego kumpla połknęła anakonda czekalibyście do poniedziałku? Więc ja też nie czekałam, bo to co mnie zeżarło nadal było głodne i trzeba było szybko temu zaradzić. Odpaliłam laptopa i włączyłam pierwszy lepszy trening z Ewą Chodakowską. Obserwowałam jej stronę od roku, miałam nawet jej płytę (oczywiście nie rozpakowaną), a jedyna aktywność jaka mi towarzyszyła to lajkowanie postów z metamorfozami. No i wtedy się zaczęło, ból, pot i łzy, ale również dobre samopoczucie. Zaczęłam lepiej jeść, miałam więcej energii i siły. Momentami nie mogłam na nią patrzeć i naprawdę wyzywałam tą babę po drugiej stronie ekranu, ale warto było.
Po 3 miesiącach mi się znudziła, ale ja już miałam 10 kg mniej i w zasadzie byłam zadowolona. Do celu brakowało mi 6 kg, ale dałam sobie czas, na luzie bez planowania czegokolwiek. W nowy rok 2017 nic sobie nie obiecywałam, żadnych postanowień, zero, a co za tym idzie zero rozczarowań. Dochodziły pomału różne aktywności tj. basen, rower, który kiedyś towarzyszył mi cały rok zanim odkryłam istnienie samochodu, teraz był raczej formą rekreacyjnej rozrywki. Próbowałam nawet biegania, ale po pierwszym kilometrze oberwało mi nerkę i stwierdziłam, że to nie dla mnie. Pomału bez nadmiernych wymagań wobec samej siebie i z wielką wyrozumiałością dla własnej słabości do czekolady, jakoś przebrnęłam i znalazłam się w miejscu, w którym zaczęło mi się nudzić. Bo skoro już byłam ładniejsza, szczuplejsza i zdrowsza, to co ja teraz będę robić do cholery przez resztę mojego życia. No i sobie wymyśliłam, że najwyższy czas na spełnianie marzeń, tych takich najbardziej dziwnych i szalonych. Pomyślałam, że warto patrzeć gdzieś dalej, sięgać wyżej. Albo tak zwyczajnie znaleźć czas i pogapić się w chmury, wsłuchać się w szeleszczące liście na wietrze lub łapać spadające płatki śniegu na język. I wtedy stworzyłam swoją listę postanowień noworocznych na 2018. I ja to wszystko zrobię 🙂